Wydaje się, że Zula ma wszystko, co potrzebne jest do tego, aby być szczęśliwą: jest młoda, piękna, dobrze wykształcona, ma pracę zapewniającą jej finansową stabilizację,
a jednak…
W życiu Zuli mrok osiąga maksimum. Jest zawieszona w przestrzeni, w której obrazy wojny i Auschwitz (zaszczepione przez wychowującego ją dziadka) ścierają się z upadlającym, a zarazem uzależniający ją seksem, z poczuciem winy i lękiem.
Marta Masada ma niewątpliwie talent. Łatwość, z jaką kreuje sylwetkę swojej bohaterki, budzi podziw. Wystarczy kilka zdań, krótki, acz dosadny monolog wewnętrzny, a już czuje się to, co czuje Zofia (Zula) Pogorzelska. Autorka wykreowała bohaterkę charakterystyczną, dostrzegającą pustkę i szarość polskiej rzeczywistości i mentalności, naznaczoną poczuciem winy i … nielogiczną obsesją na punkcie Żydów, superbohaterów Shoah. Zula, wychowana przez ocalałego z Auschwitz dziadka, stuprocentowa Polka, gojka, chce zostać żoną Żyda i rodzić żydowskie dzieci.
Całym jej życiem rządzi to obsesyjne pragnienie miłości, spaczone przez wydumane poczucie winy za Holocaust i wyobrażenie Żydów – pięknych i mądrych superbohaterów. Wyobrażenie urojone. Jej kolejnym wybrankom, oczywiście żydowskiego pochodzenia, daleko do tych wyśnionych ideałów z opowieści dziadka. Pierwszy (reżyser Roman Wrzeszcz) to żonaty samiec alfa, który spotyka się z Zulą tylko dla wyuzdanego i poniżającego seksu. Drugi to jego stuprocentowe przeciwieństwo – niedojrzały artysta (Rafael Hirsch), który mimo trzydziestu lat na karku kurczowo trzyma się maminej spódnicy. Trzeci, ehh… szkoda słów. Przy tym, wszystkich jej wybranków, mimo że znajdują się na przeciwległych wierzchołkach trójkąta łączy jedno – ogromna miłość własna, w której nie ma miejsca dla naszej bohaterki.
Niemniej, Zula lgnie do Żydów, próbując – na swój sposób – zadośćuczynić ciążącej jej winie. A jej starania, jej wysiłki, składają się na historię o polskiej szarości i braku radości w życiu, na historię o Polakach i Żydach, sąsiadach z tego samego miasteczka, o wzajemnej licytacji, która to z nacji (Polacy czy Żydzi) więcej wycierpiała w trakcie II wojny światowej i o wzajemnej niechęci (antysemityzmie i antypolonizmie).
Święto trąbek, choć to powieść o poszukiwaniu miłości, nie jest romantyczną hollywoodzką historią znaną z twórczości Nicholasa Sparksa. To powieść, która nie pozwala na obojętność, irytuje (głównie kreacją głównej bohaterki) i bulwersuje (przede wszystkim pornograficznymi momentami), ale również zmusza do myślenia, do refleksji nad przyczynami takiej a nie innej naszej rzeczywistości i mentalności. Autorka – parafrazując jednego z bohaterów Święta trąbek – nie jest „malarzem pejzażowym”. Chce się wyrazić, a nie upiększać. Woli niepokoić niż wszystkim się podobać. Jej powieści nie opatrzysz znakiem „satysfakcja gwarantowana”, ale spędzonego z nią czasu nie uznasz za stracony.
Sztuka, która nie oburza i nie prowokuje, nie jest sztuką. Jest wtedy tylko przyjemnym ornamentem. (…) Ona musi odrzucać i wywoływać dyskomfort. Wtedy dotyka prawdy.