Choć lubimy gotować, wolimy, gdy ktoś gotuje dla nas. Chętnie skorzystaliśmy więc z oferty tegorocznego Restaurant Week (Festiwalu Najlepszych Restauracji) i wybraliśmy się do wrocławskiej restauracji położonej przy ul. Świdnickiej 4, czyli do Mama Manousch, uznając, że nazwa to nie tylko ciekawa gra słów, ale również obietnica intrygującego miejsca i smaku…
Nie rozczarowaliśmy się. Restauracja zachęca nowoczesnym wystrojem z nutą vintage. Poza tym jest jasna i przestronna.
Atmosferę buduje również miła obsługa, no i oczywiście kuchnia Damiana Bildzia. Wyrafinowana, indywidualna, nowoczesna i kolorowa.
W Mama Manousch można zjeść i pożywne śniadanie (nastrajające do pracy) i pyszny obiad. My w ramach Restaurant Week poszliśmy na trzydaniowy obiad.
Na przystawkę otrzymaliśmy verrine z buraków ze śmietaną, kozim serem i flatbread o niebanalnym, trudnym do zdefiniowania smaku. Był inny niż to, co do tej pory próbowaliśmy, ale Małej Lii smakowało. To powinno wystarczyć za rekomendację! Jak i to, że nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia przystawki. Byliśmy tak głodni, że nawet nie pomyśleliśmy o fotografowaniu.
Daniem głównym była perliczka z pomarańczą, musem z marchwi, pieczonym burakiem, żelem wiśniowym i botwiną. To danie nas zachwyciło. Idealnie zbalansowane smaki.
Na deser zaserwowano elegancką wariację tarty tatin, którym oczywiście Mama Manousch kupiła Małą Lię.
Na Facebooku właściciel opisuje swoją restaurację następującymi słowami:
Od sennych poranków aż po tętniące życiem nocne godziny ugościmy Was we wnętrzach skrytych za wielkimi witrynami, dzięki którym rytm miasta będzie na wyciągnięcie ręki.
Nam nie pozostaje nic innego jak tylko również zaprosić Was do Mama Manousch. Nie zawiedziecie się.