Uwielbiam historie o 007 z jednej prostej przyczyny… bo czuję się na tych filmach tak, jakbym oglądał siebie. Mamy (ja i Bond) ten sam zwierzęcy magnetyzm, tę samą sprawność i umiejętności i – oczywiście – piękną dziewczynę u boku. Wydaje mi się, że Thelksi myśli tak samo, twierdzi bowiem, że lubi Bonda (Daniela Craiga) za jego stuprocentową męskość i to w jaki sposób nosi garnitur, gdy tymczasem wiadomo mi, że to są właśnie moje cechy.
A na serio… W Spectre w Bonda po raz czwarty wciela się Craig. Daniel Craig. I po raz czwarty robi to w sposób sobie właściwy (czyli znakomity). Jego Bond to nie tylko zimna cyniczna maszyna do zabijania (oczywiście tych złych), z klasą nosząca skrojony na miarę garnitur i smocking, ale również otwarty na uczucia, sentymentalny mężczyzna. Nie oznacza to jednak, że jest słaby. Przeciwnie, to nadal twardziel, który nawet z dziurą (i to niejedną) w głowie, jest w stanie uratować świat przed złem…
Tym razem to zło przybiera postać potężnej organizacji SPECTRE (Widmo), na której czele stoi Ernst Stavro Blofeld. Zanim jednak 007 go pokona, co jest oczywistą oczywistością, trafi do Meksyku w trakcie Dia de los Muertos (Święta Zmarłych), skąd – po zwiększeniu szeregów tych ostatnich i w przerwie między ratowaniem świata – wyląduje w objęciach Moniki Bellucci, a następnie – Léa Seydoux, w międzyczasie zwiedzając – w dość intensywnym tempie – Włochy, Austrię i Maroko.
Blofeld i SPECTRE (Znawcy historii Jamesa zapewne pamiętają tę organizację i jej szefa z takich filmów jak Doktor No, Pozdrowienia z Moskwy, Operacja Piorun, Żyje się tylko dwa razy czy W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości.) to nie jedyne widma z filmowej przeszłości Bonda. Oprócz nich w filmie znowu pojawia się biały pers Blofelda, Aston Martin (tym razem DB10), martini z wódką (z tym że w “niegrzecznej” wersji – dirty martini), potężny zabójca Mr. Hinx (będący amalgamatem znanych z wcześniejszych filmów o Bondzie dwóch zabójców – jednego, odgrywanego przez Richarda Kiela, o dźwięcznej ksywie “Szczęki” i drugiego małomównego Oddjoba), czy bójka w pociągu niczym z filmu Pozdrowienia z Moskwy. Takich nawiązań do przeszłości jest zresztą w filmie znacznie więcej. Nie może to jednak dziwić, to przeszłość bowiem stanowi spiritus movens tego filmu i to przeszłość scala z sobą wszystkie Bondy z Craigiem w roli głównej, wyjaśniając nam tło wydarzeń z Casino Royal, Quantum of Solace i Skyfall.
Ta zabawa z reminiscencjami z poprzednich filmów o 007 okazała się niestety niewystarczająca, by nami wstrząsnąć lub zamieszać naszymi uczuciami w podobny sposób jak Casino Royal czy Skyfall. Choć sekwencja początkowa tradycyjnie powala z nóg, choć Bond jest nadal męski i cyniczny (nawet gdy podaje się za Myszkę Mickey), choć akcja jest wartka, pościgów i walk nie brakuje, a Bondowi towarzyszą piękne kobiety i co rusz pojawiają się smaczki w postaci odesłań do innych filmów o 007, nowa historia pozostawia pewien niewielki niedosyt. Może to właśnie sprawka licznych odwołań, które powodują, że 24 części Bonda bliżej do starszych filmów o agencie z licencją na zabijanie, niż do klimatu Skyfall. A może to dlatego, że Spectre reklamowano jako najlepszy film o Bondzie, budząc wielkie oczekiwania… Może… zresztą, czy to ważne… Istotne, że film – choć nie pobił Skyfall – ogląda się dobrze… bardzo dobrze… Fani Bonda nie będą zawiedzeni… Spectre i widma przeszłości zapewnią świetną rozrywkę, doprawioną charakterystycznym cynicznym i zabójczym humorem.
Dlatego też mimo ostatnich słów Bonda – mamy jednak nadzieję, że 007 powróci…
A co Wy sądzicie o Spectre?